W poniższej relacji wysłannik CrimethInc. opisuje szereg przygód na drodze do Encuentro Zapatista 2024, spotkania z okazji trzydziestolecia powstania, które ustanowiło strefę autonomiczną w Chiapas.
Baner na powyższym zdjęciu wita ludzi na encuentro Zapatystów, głosząc: „Ziemia nie należy do nikogo. Ziemia należy do wszystkich. Tutaj świętujemy 30. rocznicę zbrojnego powstania przeciwko zapomnieniu, przeciwko śmierci, przeciwko zniszczeniu”.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/3.jpg
Dojazd
„Najbezpieczniej będzie, jeśli pojedziesz z karawaną”.
„Karawany zawsze się rozpadają”.
Pytaliśmy o to, jak dostać się na noworoczne encuentro zapatystów. Niezależnie od tego, czy pytaliśmy w anarchistycznym centrum społecznym, w autonomicznej dzielnicy Panchos1 w Mexico City, czy też wysyłaliśmy e-maile do osób kontaktowych wymienionych na stronie internetowej Zapatystów, zawsze otrzymywaliśmy jedną — lub obie — z tych odpowiedzi.
Spotkanie na terytorium rebeliantów zawsze jest czymś wyjątkowym, ale w tym roku minęła 30. rocznica debiutu EZLN [Armii Wyzwolenia Narodowego Zapatystów] w zbrojnym powstaniu przeciwko NAFTA [Północnoamerykańskiemu Układowi Wolnego Handlu z 1994 r.] i, szerzej, przeciwko samemu kapitalizmowi.
Wiele zmieniło się dla Zapatystów od tamtych dni. Charyzmatyczny Subcomandante Marcos odsunął się zarówno od obiektywu, jak i od pióra. Zapatyści nadal bronią swojej autonomii terytorialnej, ale zbrojny aspekt operacji wojskowych EZLN został przyćmiony przez budowę szkół, klinik i nowej polityki dla ich ludzi.2 W listopadzie, ku szokowi i przerażeniu radykałów na całym świecie, Zapatyści ogłosili rozwiązanie swoich autonomicznych gmin, co doprowadziło wielu do spekulacji, że narkokapitalizm i paramilitarne siły stały się tak samo przeszkodą dla projektu Zapatystów, tak samo, jak meksykański rząd i neoliberalne megaprojekty. Jednak jedno się nie zmieniło: ich przyjazny internacjonalizm wobec tych, którzy solidaryzują się z ich walką o ziemię, która ma być wspólna dla wszystkich, którzy na niej pracują.
28 grudnia
GPS prowadzi mnie przez meksykańskie glorietas i bulwary do biura, z którego, jak mi powiedziano, wyruszy karawana.
Tyle że to nie do końca biuro. Nie jest to też tak naprawdę centrum społeczne. Czekaj, pamiętam cię! Centrum konwergencji? Czy to naprawdę ty? To musi być to — stoisko z przekąskami z przodu, stoliki do rejestracji autobusów, „Towarzyszu, gdzie jest łazienka?”. Wiedziałem, że to ty! Minęła minuta. Ile to już minęło? Od Seattle? Pragi? Genui? Cancún? J18, A16, J20? Za długo, to na pewno.
I wciąż jesteś pełne plecaków. Spójrz na te wszystkie plecaki! Kosmita, przybywający — w końcu to międzygalaktyczne encuentro — tutaj, aby zarejestrować swoje UFO w karawanie, może łatwo pomylić Zapatystów z ruchem 40-litrowych plecaków turystycznych, które wykorzystują ludzi jako woły robocze.
Och, pamiętam też tę część — dziwny plan mojej grupy sojuszniczej nie pasuje do tej publicznej struktury. W porządku. Czas zrobić to, co zawsze: wkroczyć w najgęstszą masę towarzyszy stojących wokół i wykrzyczeć moje pytanie w pustkę: „Czy ktoś jeszcze bierze własny samochód?”.
Cisza.
„…żebyśmy mogli to skoordynować?”.
Nieprzyjemne spojrzenia.
Nawet kosmita wie, co to oznacza: jestem tylko ja i autobusy turystyczne. Jak podekscytowany, nieświadomy szczeniak na paradzie słoni.
„Jak często autobusy będą zatrzymywać się na tankowanie?”.
„Paliwo? Zatankowaliśmy. Nie będziemy musieli się zatrzymywać”.
„Ale przerwy na toaletę?”
„W autobusie są łazienki…”.
Podróż trwa 14 godzin. Głównie autostradą. Będę musiał zatrzymać się na benzynę i na odpoczynek. Czy zgubię karawanę?
„…ale jest postój dla ciężarówek, gdzie się przegrupujemy, ponieważ karawany zawsze się rozpadają. Od tego momentu na autostradzie może zrobić się trochę niebezpiecznie, więc najbezpieczniej będzie, jeśli pojedziesz z karawaną. Wyślę ci nazwę. Są otwarci 24 godziny na dobę i mają tamales oraz kawę”.
Zbieram swoją grupę i ruszamy. Nigdy nie myślałem o furgonetce jako o szybkim środku transportu, ale biorąc pod uwagę naszą przewagę i lenistwo, z jakim masywne autobusy wrzucają biegi, myślę, że nadrobimy zaległości w tankowaniu i postojach na odpoczynek.
29 grudnia
Poza wypluciem na drogę całego mojego wymyślnego dodatku LucasOil, ponieważ zaniedbałem dokręcenie śruby miski olejowej, pierwszy etap jazdy jest dość spokojny.
Jest nas pięcioro z czterech różnych krajów, więc jest o czym rozmawiać, czy to z przodu z pilotem i skrzynką z dżemem, czy z tyłu, wylegując się na łóżku. Historie o buntach, które dotarły do nas przez granice państw. Tajemnice, tradycje i magia z naszych terytoriów. Ta piosenka, ten film. Ta podróż.
Jest też cisza. Cisza jest dobra na papierosa. A po papierosie: „Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wiem, czy wiesz…”.
Jest druga w nocy, postój ciężarówek. Jakaś połowa autobusów wjeżdża zaraz za nami. Druga połowa utknęła za wypadkiem sto kilometrów dalej, więc czekamy.
Po kilku godzinach wschodzi słońce, a ja wypiłem o wiele za dużo kawy.
Wciąż tu jesteśmy.
Oni wciąż utknęli za tym wypadkiem.
„Karawany zawsze się rozpadają”.
„Myślę, że powinniśmy po prostu jechać dalej. Jest już jasno i znam kogoś, u kogo możemy się rozbić w San Cristobal de las Casas. Kto wie, jak długo tu utkniemy, czekając?” — mówi jeden z grupy, który zna trasę. Teraz plan jest taki, by samemu udać się na miejsce rejestracji poza San Cris i tam poczekać na karawanę.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/8.jpg
Na moim telefonie:
„Hej, jestem z obserwatorami praw człowieka w Puente Chiapas. Kiedy będziecie przejeżdżać przez most, zatrzymajcie się i powiedzcie, co się dzieje. Mam dla ciebie kilka informacji”.
W ostrym świetle dnia nasze gaduły ucichły. Nie jest to nieprzyjazne, ale jest o wiele więcej chrząkania. Jesteśmy w drodze już od dwunastu godzin. Brak rozmów rekompensują przepiękne tropikalne mokradła, rzeki i majestatyczne widoki, przez które przejeżdżamy, okrążając wzgórza i doliny Veracruz i Chiapas. Mgliste chmury rozciągają się nad baldachimami niczym hamaki Boga.
Czy dotrzemy do stacji benzynowej, zanim skończy nam się paliwo? Od dłuższego czasu nie było nic poza drogą i dżunglą.
„O cholera, spójrz, to Puente Chiapas”.
„Nie, to nie ten most, który miał na myśli twój przyjaciel” — mówi osoba znająca trasę.
„Co masz na myśli? Tam jest napisane Puente Chiapas”.
„Tak, ale jest jeszcze jeden Puente Chiapas, bliżej San Cris”.
Łatwo jest mnie przekonać, abym zrezygnował z szukania zespołu obserwującego prawa człowieka i pozwolił mojemu spojrzeniu powędrować z powrotem na bujne wyspy pośrodku rzeki przecinanej przez most. Godzinę później włącza się sygnał mojego telefonu i dostaję wiadomość sprzed godziny:
„Stary, właśnie widziałem, jak twoja furgonetka przejeżdżała przez most. Dlaczego się nie zatrzymałeś?”.
To było Puente Chiapas. Opa.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/7.jpg
Teraz jest południe. Jechaliśmy przez 16 godzin. Pierwotnie mieliśmy dotrzeć na miejsce dwie godziny temu, ale zamiast tego pozostało jeszcze kilka godzin, zanim dotrzemy do San Cris.
Kiedy w końcu docieramy na miejsce, wysypujemy się z furgonetki i czołgamy się jak zombie, każdy w innym kierunku: jedzenie, papierosy, apteka. Korzystam z samotności i sjestuję z tyłu furgonetki. Mój telefon wibruje i jestem z powrotem:
„Hej, czy zmieścisz moich dwóch przyjaciół z Mexicali? Autobusy właśnie odjechały z Puente Chiapas. Meksykanie wiedzą, gdzie autobusy spotykają się w San Cris”.
Nadszedł czas na spotkanie grupy pokrewieństwa.
„Czy możemy zmieścić jeszcze dwie osoby z tyłu?”
„Nie powinniśmy rozbić się u mojego przyjaciela? Cały czas prowadzisz bez przerwy”.
„Towarzysze, ja też potrafię prowadzić. Powinniśmy przynajmniej zobaczyć, jaki jest plan autobusów, ponieważ od tego miejsca są małe, wiejskie drogi i najbezpieczniej będzie, jeśli pojedziemy z karawaną”.
„Jeśli potrafisz prowadzić, to nie mam nic przeciwko wciśnięciu się do tyłu z dwoma innymi gnojkami. Mogę też zrobić dodatkowe siedzenie z przodu ze skrzynki po dżemie”.
„Ale co z dżemem!”
„OK, mogę je zrobić ze skrzynki na przekąski”.
„Ale co z przekąskami!!!”
Zabieramy dodatkowych pasażerów, a oni mówią nam, gdzie zaparkować. Gdy tylko wjeżdżamy, zaczynają przyjeżdżać autobusy wycieczkowe. Setki plecaków kłusują na swoich ludzkich rumakach. Pojawiają się tortille, fasola w torebkach, queso, awokado i pomarańcze. Ludzie rozdają tytoń i ibuprofen wraz ze szczegółami spotkania koordynatorów z kierowcami.
„Czekają na przyjazd jeszcze jednego autobusu”.
„Podróż trwa tylko cztery godziny, więc dotrzemy na miejsce przed 10”.
„Nie wiedzą, czy jest bezpiecznie, ponieważ pojawiły się doniesienia o strzelaninach między dwiema społecznościami po obu stronach drogi, którą będziemy jechać”.
„Albo podjedziemy wieczorem, albo znajdziemy miejsce do spania dla wszystkich w autobusach. To dużo ludzi”.
„Czy to w ogóle sprawiedliwe wobec kierowców? Pracują już prawie 24 godziny”.
W naszej grupie dochodzimy do konsensusu. Jesteśmy wyczerpani, ale jeśli autobusy jadą, to my też.
Przyjeżdża ostatni autobus i ruszamy.
Od razu, na pierwszym zakręcie drogi poza miastem, meksykański wojskowy punkt kontrolny fotografuje każdy pojazd w karawanie, w tym naszą nie na miejscu obrzydliwą furgonetkę. Sytuacja powtarza się jeszcze dwukrotnie w ciągu następnej godziny. Słońce zachodzi, a gdy mijają 24 godziny od naszego wyjazdu, jesteśmy w środku autobusów jadących ze stałą prędkością 10 mil na godzinę. Lento, pero avanzamos. [Powoli, ale do przodu]
Przejeżdżamy przez małe, odległe wioski na drogach z dziurami wystarczająco dużymi na wanny z hydromasażem. Jest tu biednie, naprawdę biednie, a ja próbuję sobie wyobrazić, jaka marża zysku może sprawić, że warto będzie zużyć benzynę, nie mówiąc już o zużyciu pojazdu, aby dostarczyć podstawowe towary do tych słabo zaludnionych odległych zakątków. Te obszary najwyraźniej nie są obsługiwane przez kapitalizm. Gdy obliczam ceny benzyny i sprzedaży napojów gazowanych dla stu wiosek, mój wzrok przykuwa czysty znak z balonami. Ale to nie przyjęcie urodzinowe — to spotkanie czyjegoś klubu Herbalife, piramidy suplementów diety.
„O tak, to jest wszędzie w Meksyku”, mówi mi jeden z pracowników, odpowiadając na moje słyszalne sapnięcie.
Ale to nie jest tylko Meksyk. Minęliśmy już znaki jednego z karakoli Zapatystów: „Terytorium w buncie przeciwko meksykańskiemu rządowi”. A Herbalife to nie to samo, co Pokemon, BTS czy jakakolwiek inna najnowsza kapitalistyczna moda konsumencka — to piramida finansowa, która zamienia wyzyskiwanych i zdesperowanych ludzi w agentów rozszerzających opartą na zysku logikę ich własnego wyzysku. Oczywiście, istnieje niezliczona ilość kapitalistycznego zła, które można podłączyć do tego równania. Mówimy jednak o zestawieniu jednego z najdłużej trwających przykładów antykapitalistycznej walki ludzkości z przemysłowym systemem suplementów, który nagradza każdego, kto może najskuteczniej żerować na otaczających go ludziach, rekrutując ich do roli sprzedawców — na tej samej ziemi, o którą walczą Zapatyści i której bujne, obfite, organiczne zbiory podtrzymują ich autonomię od kapitalistycznego rynku. Wiem, po której stronie tego konfliktu stoję, a moja lojalność nie jest przypadkowa.
Gdy kontrast między na wpół ukończonymi budynkami z pustaków żużlowych a wesołymi materiałami promocyjnymi Herbalife znika z pola widzenia, wypowiadam Herbalife moją prywatną wojnę. Jestem Wandalem, a Herbalife to moje Imperium Rzymskie.
30 grudnia
Jest północ. 28 godzin od wylotu z Mexico City. Musimy być blisko, prawda?
„Mieliśmy tam być dwie godziny temu. Que pedo guey [Co jest grane].” Mówi pod nosem, ledwie głośniej niż szeptem.
„Dobrze, kolejny punkt kontrolny”, chrząkam.
Tym razem żołnierze są zaskoczeni, próbują wyciągnąć kamery i zatrzymać autobusy. Musieli drzemać.
Żołnierze rzucają okiem na naszą małą furgonetkę i wzywają nas do zejścia im z drogi, aby mogli udokumentować karawanę, która, jak zakładają, składa się z samych autobusów. Dlaczego w konwoju autobusów miałaby się znaleźć pojedyncza furgonetka?
Chichoczę z zachwytu. A więc dobrze! Hasta la vista, baby!
Zjeżdżamy na pobocze i czekamy, aż autobusy przejdą przez te wszystkie bzdury, którym poddaje je wojsko.
Gdy autobusy podjeżdżają i parkują, nadchodzi czas na kolejne spotkanie.
„Jak daleko już jesteśmy?”.
„Cztery godziny”.
„Cztery?! Jak to???”
Debatuję w głowie, czy podwoić cztery godziny do ośmiu, czy dodać czternaście do czterech, co daje osiemnaście, ponieważ nasza rzekomo czternastogodzinna podróż trwała już dwadzieścia osiem godzin. Dzielę różnicę i dochodzę do wniosku, że mamy trzynaście godzin.
„Tuż za miastem jest karakol, który może nas ugościć. Rano wyruszymy w dalszą drogę”.
„OK, pojedziemy za tobą”.
„To tylko 20 minut stąd”.
Trwa to godzinę, ale nie szkodzi. Złapałem czwarty oddech po euforii uniknięcia kontroli wojskowej i pewnie tkwię w siodle zakrętów czasu. Wiwat.
Gdy wjeżdżamy do karakolu, znaki informują nas, że wkraczamy na terytorium rebeliantów wbrew złemu rządowi Meksyku. Murale przedstawiające zamaskowanych partyzantów witają nas, oświadczając, że „lepiej jest umrzeć z honorem, niż żyć ze wstydem, że tyrani dyktują ci życie”. Mieszkańcy wkraczają do akcji, ledwo wycierając sen z oczu, otwierając łazienki, dormitoria i zbiorowy sklep znany jako „ziarno tęczy”. Jeden z naszych gospodarzy poleca miejsce parkingowe pod drzewem, które miałem na oku, gdy wjechaliśmy. Podoba mi się tutaj.
Wspólny sklep znany jako „ziarno tęczy”.
Najwyraźniej po wspomnianych wydarzeniach nastąpiła straszliwa burza. Rano wszyscy o tym mówią, ale ja najwyraźniej to przespałem. W zacienionej, błotnistej chacie zespół kobiet gotuje najsmaczniejszą kawę, jaką kiedykolwiek piłem, w największym kotle, jaki kiedykolwiek widziałem. Jest za darmo.
Wysiadamy z autobusów i przez kolejne cztery godziny pokonujemy progi zwalniające, po czym przejeżdżamy przez szpalery żołnierzy Zapatystów stojących na baczność po obu stronach drogi. Każdy żołnierz ubrany jest w buty, zielone spodnie cargo, brązową koszulę z długim rękawem, czerwoną bandanę, czarną kominiarkę i zieloną czapkę. Trwa to przez co najmniej kilometr — albo imponujące powitanie, albo wyrafinowany system bezpieczeństwa, aby poradzić sobie z niechcianymi przybyszami. Przez ostatnie kilkaset metrów jesteśmy otoczeni przez jasne, kolorowe murale po obu stronach drogi, przedstawiające życie, historię i wartości Zapatystów.
Zatrzymujemy się w pobliżu wejścia do caracolu i parkujemy furgonetkę.
Wzdycham. Udało nam się.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/4.jpg
Encuentro
Pierwszą rzeczą, którą musimy zrobić, jest rejestracja. Przy stoliku rejestracyjnym pytają, z jakim kolektywem jestem. Osoby odpowiedzialne za rejestrację słyszały o CrimethInc; pytają, czy jestem tam, aby zapewnić relację z wydarzenia dla counterinfo. Myślałem o tym, nawet rozmawiałem o tym z kolektywem podcastowym, ale po tym, jak powiedzieli mi, że będę musiał wziąć udział w orientacji, 36 godzin jazdy mnie dogoniło. „Nie, dziękuję”.
Następnie musimy znaleźć miejsce do zaparkowania i odpoczynku. Powiedziano nam, że internacjonaliści mają kwatery w innym karakolu, 20 minut stąd… „20 minut”. Nie przyjechałem tu po to, żeby jechać. Udaje nam się znaleźć miejsce parkingowe między autobusami a kempingiem rodziny Zapatystów. Przez następne dni żołnierze w kominiarkach będą pilnować mojej furgonetki każdej nocy. Nie trzeba jej pilnować, ale to hojny gest. Dziękuję!
Caracol, w którym odbywa się encuentro, jest stosunkowo nowy — ma zaledwie trzy lata. Ale w ciągu zaledwie trzech lat compas poczynili znaczne postępy. Caracol ma dziesięć kuchni — ponownie, z największymi garnkami, jakie kiedykolwiek widziałeś — które są zajęte gotowaniem fasoli i ryżu na ogniskach opalanych drewnem. Znajduje się tam autonomiczny budynek opieki zdrowotnej, dormitoria z piętrowymi łóżkami, wszystkie prysznice, jakich można oczekiwać, oraz łazienki. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek czekał w kolejce do łazienki podczas całego encuentro.
Teren położony jest na wzgórzu pośród innych szczytów Lacandon. Rano mgła osiada na drzewach niczym wata cukrowa przeciągnięta między palcami. Wszędzie jest zielono, a nocą niebo mieni się gwiazdami. Centrum uroczystości stanowi boisko wielkości czterech boisk piłkarskich ustawionych obok siebie w rzędzie. Boisko otoczone jest ławkami i setkami nowiutkich rowerów pod plandekami. Na jednym końcu boiska znajdują się boiska do koszykówki i siatkówki, a na drugim — scena.
Przed sceną znajduje się pomnik męczenników, którzy zginęli w walce.
Jest ozdobiony gałęziami, kwiatami, świecami i wiadomościami. Z boku sceny znajduje się obszar dla muzyków, z gromadą głośników w stylu jamajskim z lat 70., pospinanych razem przez najbardziej błyskotliwego i pomysłowego sonidistę z Chiapas. W ciągu dnia pole jest wypełnione teatrem — głównie moralitetami przekazującymi ostrzeżenia przed sprzedażą ziemi spekulantom, honorem buntu przeciwko złemu meksykańskiemu rządowi i opowieściami o dziedzictwie oporu wobec kolonializmu i kapitalizmu. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem teatr wystawiany na scenie, która jest po wielekroć większa niż obszar dla publiczności. Już sama skala daje chwilę wytchnienia.
Pod zachód słońca ze sceny wygłaszane są przemówienia, a na boisku pojawiają się formacje wojskowe. Żołnierze nie prezentują jednak broni palnej — każdy wyposażony jest w dwie pałki i maczetę.
Największa ceremonia wojskowa odbywa się 1 stycznia, trzydzieści lat od rozpoczęcia przez EZLN pierwszej operacji wojskowej, zajęcia San Cristobal de las Casas, proklamowania autonomii terytorialnej i wypowiedzenia wojny rządowi Meksyku. Po uroczystościach wojskowych jest muzyka! Cumbias, rancheras, mariachis. Żołnierze tańczą całą noc, morze podskakujących zielonych czapek.
Widziałem tylko jednego żołnierza EZLN, który częściowo podniósł kominiarkę, by zapalić papierosa. Większość paliła przez maski.
W miarę trwania encuentro słyszę coraz więcej wypowiedzi w języku Majów. Przemówienia i przedstawienia teatralne są po hiszpańsku, ale wszystkie rozmowy wokół mnie toczą się w języku Majów. To pokazuje, że rocznicowe encuentro nie jest tylko wydarzeniem upamiętniającym. Caracoles i społeczności zapatystów mogą znajdować się w tym samym stanie Chiapas, ale jak pokazała mi nasza podróż, znajdują się one w odległych zakątkach gór, do których trudno dotrzeć. Encuentro jest rzadką szansą dla uczestników projektu Zapatystów, by zebrać się jako całość — by dzielić się, spotykać się, obcować.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/2.jpg
Później ktoś powiedział mi, że meksykańskie media skupiły się na tym, jak małe było to spotkanie w porównaniu z poprzednimi latami. Być może jest to wynik czekania z publikacją zaproszenia do zaledwie tygodnia przed Nowym Rokiem. Z drugiej strony, pod każdym względem było to ogromne wydarzenie. Wzięły w nim udział tysiące osób z kilkudziesięciu krajów. Niepokojące spekulacje otaczają ostatnie komunikaty Zapatystów dotyczące ich cywilno-politycznej reorganizacji. Nie mogę rzucić żadnego światła na to, co przyniesie ten proces — obiecałem, że moje rozmowy w Chiapas pozostaną w Chiapas.
Ale mogę powiedzieć jedno: projekt Zapatystów jest daleki od zakończenia, a nowy rok właśnie się rozpoczął.
cdn.crimethinc.com/assets/articles/2024/01/16/1.jpg
Thanks to 161 crew for the translation.
-
Los Panchos (Francisco Villa (Pancho Villa) Popular Fronta, FPFV) is a sort of urban corollary to the Zapatistas. Named after the other famous Mexican revolutionary, the Panchos also launched their project in 1994, taking over land on the outskirts of Mexico City and establishing territorial autonomy in which police are excluded, collective economics comprise a significant part of life, and people practice horizontal politics. While not anarchists, they have shown solidarity to anarchists in heightened episodes of struggle, like the 2006 siege on autonomously held Atenco. For more information about Los Panchos in English, you could start here. ↩
-
The Sixth Declaration of the Selva Lacandona summarizes the events via which the Zapatistas burst onto the world stage: “We grew tired of exploitation by the powerful, and then we organized in order to defend ourselves and to fight for justice. In the beginning there were not many of us, just a few, going this way and that, talking with and listening to other people like us. We did that for many years, and we did it in secret, without making a stir. In other words, we joined forces in silence. We remained like that for about 10 years, and then we had grown, and then we were many thousands. We trained ourselves quite well in politics and weapons, and, suddenly, when the rich were throwing their New Year’s Eve parties, we fell upon their cities and just took them over. And we left a message to everyone that here we are, that they have to take notice of us. And then the rich took off and sent their great armies to do away with us, just like they always do when the exploited rebel—they order them all to be done away with. But we were not done away with at all, because we had prepared ourselves quite well prior to the war, and we made ourselves strong in our mountains. And there were the armies, looking for us and shooting their bombs and bullets at us, and then they were making plans to kill off all the indigenous at one time, because they did not know who was a Zapatista and who was not. And we were running and fighting, fighting and running, just like our ancestors had done. Without giving up, without surrendering, without being defeated.” ↩